Na szkolenie zgłosiły się trzy osoby, co razem z organizatorami dawało dwa Buddy teamy 1) Chera, ErTo
2) Struś, Mak i Ender jako koordynator.
Sobotni poranek był po prostu idealny, piękne słońce, klarowne powietrze i mrozek! Czekając na ErTo i Endera zrobiłam małe zakupy spożywcze: świeży chlebek, kiełbaski i ziemniaki. Panie w sklepie trochę dziwnie patrzyły na mój strój a jak powiedziałam, że ziemniaki i kiełbasa są na ognisko w nocy… zwątpiły w moją poczytalność. Gdy przyjechaliśmy na miejsce zbiórki zastaliśmy na nim Strusia i Mak’a. Punktualnie o 12:00, zgodnie z planem, ukryliśmy broń i ruszyliśmy do lasu. O 12:30 już na terenie zrobiliśmy krótki postój na przygotowanie sprzętu a ErTo pomógł mi ustawić nowiusieńką – nieśmiganą – replikę RK-01. Ender omówił pokrótce cel i kolejność działań. Po czym poprosił o zapisanie w notatnikach, w co każdy jest ubrany (dopisując zmiany w trakcie trwania szkolenia) w celu zweryfikowania czy było za ciepło czy za zimno, czy w sam raz. Dla mnie to był dobry pomysł z trochę innego względu, gdyż pakując się na tę misję specjalną kompletnie nie pamiętałam, w co byłam ubrana na NWN, a tak zapisane = zapamiętane.
Po krótkiej lekcji podstawowych sygnałów niewerbalnych (specjalnie dla mnie) ruszyliśmy marszem administracyjnym (czyli takim, w którym oddziałowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo) na ciężko w teren działań. Ważne: Spokojne tempo 550m na ciężko bez postojów w ok. 9 min ok. 50m / min. Pozwoliło na pokonanie odcinka absolutnie bez zmęczenia i spocenia.
Pomiędzy 13:13 a 13:38 wchodzimy w obszar „zagrożony” – od tej pory maszerujemy jeden za drugim w patrolu. Już po 50m czujka (Mak i Struś) wykrywa na terenie poligonu pojazd z kogutem. Panowie są lekko zaintrygowani, ErTo z optyką stwierdza, że nikogo nie ma przy samochodzie, a wybita szyba wskazuje na to, że pojazd jest porzucony. Aby nie ryzykować ominęliśmy go lasem i przedzierając się przez gęstwinę. Pogoda i widoki jak z bajki! Pokonaliśmy w tym czasie 700m (ok – 30m/min).
13:38-14:01 Zrobiliśmy postój na tafli lodu zamarzniętego bagna, na którym Mak opowiedział jakiego miejsca do noclegu będziemy szukali. W lecie miejsce polecam na kąpiele błotne, bardzo dobrze wpływające na cerę.
Przez około 20 min szukaliśmy rokującego miejsca. Wcześniej widzieliśmy kilka podobnych, ale wybrzydzaliśmy dalej metodą: lepsze wrogiem dobrego. (Kryteria: daleko od drogi i granicy poligonu, z drzewami mogącymi służyć za stelaż ewentualnie w zagłębieniu).
Budowę naszego obozowiska rozpoczęliśmy od oczyszczenia terenu ze śniegu i zgromadzenia opału. W kolejnym etapie zrobiliśmy osłonę z zelt i pałatek wykorzystując ekspandory. Najtrudniej było znaleźć zielone iglaste gałązki na posłanie. Musieliśmy improwizować zastępując je chrustem (na spodzie) na wierzch zarzucając jeszcze znalezioną sklejkę. „Łóżeczka” były dzięki temu całkiem wygodne. Na to jeszcze cerata BW i już można było kłaść karimatę a potem bivibagi, śpiworki itp. Na przyszłość warto sprawdzić posłanie, zanim rozłoży się cała resztę, bo moje było pod kątem, co utrudniało ułożenie się do snu.
O 17:15 obóz był gotowy, opał zebrany, ognisko ustawione. I w tym momencie rozpoczęła się „walka o ogień”. Na naturalnych materiałach (kora brzozowa, trawka, igliwie suche z drzew itp.) ognisko ruszyło bez problemu (krzesiwo + wata, ew. w zamian można było zapalić jedną zapałką). Małe patyczki paliły się żwawym płomieniem, ale grube zaduszały delikatne płomyczki. Tylko dmuchanie i małe patyki pozwoliły utrzymać spalanie. Generalnie po długim namyśle wykombinowaliśmy, że drewno z terenów bagiennych (czy też długo leżące w zimie na śniegu, gdzie czasem było plus a czasem minus) pozamarzało w środku z wodą. Dzięki temu było bardzo łamliwe (sprawiało wrażenie suchego przy łamaniu) a w ognisku rozpuszczający się lód tak obniżał temperaturę, że ognisko przygasało. Do tego dymiło tak strasznie, że spokojnie zastępowało małą świece dymną (przez ten dym przepłakałam pół nocy zużywając tonę chusteczek). Warunki pogodowe sprawiały iż dym nie szedł ładnie do góry tylko kręcił i kłębił się przy nas. Wszystkie ubrania chłonęły zapachy niczym z wędzarni.
Zasłużyliśmy na mała przekąskę – ze smakiem zjedliśmy kiełbaskę z chlebem, rozmawiając przy okazji o tym i o owym. Po kolacji ocena zużycia paliwa dała nam znać, że trzeba trochę dorobić drewienka. Jest kilka wersji jak powinno wyglądać ognisko w nocy, ostatecznie postawiliśmy na większe i poszliśmy dalej zbierać chrust, tym razem skupiając się na grubszych (nieświadomi tego, że one się będą gorzej palić). Chłopcy przez około godzinę dzielnie rąbali drwa, ale niestety maczeta nie wytrzymała, wiec resztę cięli nożami (fajne szkolenie Maku!) oraz super saperką BW, którą miał Ertowski.
Szkolenie nokto było naprawdę super pouczające. Do porównania mieliśmy kilka typów noktowizorów w trybie pasywnym jak i aktywnym. Sprawdzaliśmy czy widać ogień, jak widać zapalniczkę, jak w jednym nokto widać aktywne podświetlenie drugiego itp. Krótko omówiliśmy wpływ światła na notko przy różnych generacjach oraz zauważoną różnicę w oglądaniu świata pomiędzy nimi (skoki jakości pomiędzy generacjami są epokowe). Potem przetestowaliśmy jeszcze podświetlanie celów przy pomocy pirotechnicznych stroboskopów. Zabawa była świetna i nawet powstał materiał filmowy.
Wieczór upływał spokojnie w blasku płomieni ogniska, a to, że ze wszystkim wyrobiliśmy się bardzo sprawnie dało możliwość położenia się wcześniej spać… ale gdzie przy takich emocjach myśleć o śnie? Ender zarządził grafik wart. Za radą Erto spisał go zarówno w notatniku jak i na kartce, którą mieliśmy sobie przekazywać (co jest super pomysłem!). Warty trwały 1:45h i były realizowane na siedząco, aby wartownik nie miał pokusy uśnięcia na leżąco przy ogniu (potem okazuje się, że wcale to nie groziło). Ja (Chera) po kilkunastu minutach w śpiworze zrezygnowałam z pozycji leżącej z dwóch powodów: 1) zimna w stopy, 2) ile razy w roku mam okazje spędzić noc przy ognisku? Zrobiłam sobie wygodny fotel z dwóch plecaków, opatuliłam się śpiworem a nóżki grzałam przy ognisku (ważne zdjąć buty jeśli chcemy się rozgrzać i naprawdę trzeba uważać na odległość przedmiotów od ogniska). Przed zarządzeniem ciszy nocnej Maku z ErTo dali krótki wykład o rodzajach ognisk i schronień, jakie mogą być zbudowane w terenie w różnych sytuacjach klimatycznych.
W ciągu nocy zanotowano temperaturę – 23 stopni.
Ender: „Chyba wszystkim mimo wygodnego łóżeczka sen nie przychodził tak łatwo. Ja do swojej warty nie zasnąłem. Potem przy drugim położeniu też nie mogłem zasnąć (nie czułem senności) do momentu, kiedy ze 2h później nie zamknąłem się w swoim bivi (nie szczelnie) i przeszedłem na oddychanie własnym wydychanym powietrzem. Dopiero wtedy udało się kimać. Przygotowanie pieczonych ziemniaczków zajmowało około 30-40 min, wiec każdy na swojej warcie miał okazje poczuć ten smak i aromat. Powiem, że po raz pierwszy w życiu jadłem pieczone ziemniaki z ogniska w lutym i były pyszne!”
Jako ranny ptaszek nie mogłam się doczekać pobudki (cóż, od podstawówki mówią na mnie terrorystka bo na każdym wyjeździe przypadała mi funkcja budzącego). Wytrzymałam do planowej 7:00, bo chłopcy tak smacznie spali, że aż żal było ich budzić. ErTo, który zjadł śniadanie na swojej warcie jeszcze kimał 1h.
Zjedliśmy sobie puszeczki na ciepło. Ci co nie schowali wody za pazuchę bądź do śpiwora, w butelkach mieli bryłę lodu, którą bardzo ciężko było rozpuścić trzymając butelki tak blisko ognia jak się dało (daremny trud). W końcu, żeby przygotować herbatę na resztę dnia kruszmy lód rozbijając o drzewo, tniemy butelki nożem i podgrzewamy w kubkach i manierach na palenisku. Okazało się, że metalowo plastikowe termosy pozamarzały (nie da się odkręcić). Dopiero kuracja „ogniowa” (docieplenie) pozwala z nich skorzystać.
Punktualnie o 8:00 zaczęliśmy zwijać obozowisko. Ostatnie fotki i zgaszenie ogniska, teraz czas rozpocząć drugi dzień szkolenia. Ruszyliśmy zdobywać budynek, aby poćwiczyć MOUTa.
Ok. 10:00 dotarliśmy na skraj lasu. Pojazd który wczoraj zlokalizowaliśmy jest w o wiele gorszym stanie… jakby to ładnie ująć, ktoś się nim zaopiekował i nie ma już koguta, szyb itp. Przy samochodzie kręci się parę osób. Obserwacja optyką pokazuje iż są to młodzi ludzie zafascynowani wrakiem auta…(niezrozumiały dla mnie pociąg ludzkości do niszczenia…). Podejrzane osobniki chodzą pomiędzy samochodem a pobliskim budynkiem (na którym mieliśmy ćwiczyć).
Korzystając z dodatkowej atrakcji nieznanego wroga robimy podejście pod budynek tak, aby nas nie wykryli. Wydzieliłem (Ender) zespół obserwacyjny (Erto i Chera), a sami ruszyliśmy łukiem, aby podejść budynek od najlepszej strony. Ubrani w maskalaty zimowe, zrzuciliśmy w dołku plecaki i poszliśmy wykonać zadanie. Ja (Chera) z ErTo zajęliśmy pozycje leżące na małej górce. ErTo obserwował z optyką, mi przypadło przekazywanie informacji za pomocą pmr. Intruzi okazali się grupką nieuzbrojonych dzieciaków. Grupa szturmująca bez problemu podeszła i niezauważeni zajęła budynek. Gdy z niego wyszli 30m od nich 4 dzieciaków na ich widok wzięło nogi za pas. Samochód okazał się zdemolowanym policyjnym radiowozem.
Po udanej akcji wróciliśmy po plecaki i udaliśmy się do budynku w którym – po krótkim wstępie teoretycznym – ćwiczyliśmy poruszanie pod oknami, osłonę przy przejściu przez drzwi, wrzucanie granatów, wchodzenie oknem „na kolanku” i „po grzbiecie”, koncepcję wchodzenia do pomieszczeń i walki w środku. Po wyczerpaniu zapasu 30 granatów i szybkim omówieniu ćwiczenia wróciliśmy na parking.
Podsumowując:
Wyjazd był bardzo udany. Agenda ćwiczeń została zrealizowana w 100%.
Było zimno, ale przez tyle godzin spędzonych na świeżym powietrzu nie odczuliśmy dokuczliwości niskiej temperatury bardziej, niż idąc parę minut do sklepu bądź pracy.
Panowie pokazali mi podstawy działań FIA adekwatnych do sytuacji. Byłam jedyna zielona i na dodatek kobietą, więc pewnie poziom szkolenia mimo wszystko trochę dopasowaliście w trakcie do mnie. Dziękuję za Waszą pomoc.
Był to doskonały eksperyment, fajne połączenie survivalu w dniu pierwszym, (który może się przydać na wakacjach albo w sytuacji awaryjnej, jak w środku Rumunii padnie samochód) i działań militarnych w dniu drugim, sprawdzenie funkcjonalności sprzętu w niskich temperaturach i naszej wytrzymałości. To ogromne zaskoczenie, że z kilku płacht i ekspandorów można zrobić „dom” z centralnym ogrzewaniem. Niewątpliwie to również doskonały sprawdzian działania w drużynie – rozdział obowiązków, wykonanie poszczególnych zadań i myślenie o całości, a nie tylko o sobie. W buddy teamach jest znacznie łatwiej wszystko zorganizować, ale kierować kilkoma osobami już jest znacznie trudniej a to można trenować tylko w konkretnych życiowych sytuacjach.
Z babskiego punktu widzenia (zamiłowania do gadania) fajnie, że to był jeden obóz bo mogłam was lepiej poznać a przez tych kilka lat za granicą zdążyłam niemal zapomnieć jak wygląda ognisko, więc przez dobrych kilka godzin po prostu gapiłam się w płomienie.
Z męskiego punktu widzenia to przede wszystkim test sprzętu. Podczas używania na mrozie pękła metalowa maczeta, aluminiowy śledź od zelty, pmr potrzebował 1 sek na zmianę kanału po naciśnięciu guzika (wada wyświetlaczy ciekłokrystalicznych), woda zamarzała we wszystkim – nawet postawiona w butelce 30cm od granicy ogniska, ogrzewacze chemiczne odmówiły działania! Dopiero po jakimś czasie pojawił się pomysł, iż być może do zainicjowania reakcji potrzebują one wyższej temperatury – ogrzane nad ogniem zaczęły się powoli rozkręcać. Niestety metodą prób i błędów, kilka zostało straconych i nie dla wszystkich starczyło. Nie dało rady na mrozie rano otworzyć klapki zmiany baterii w pmr itd. Dodam jeszcze, że ognisko jak wiemy potrzebuje 3 rzeczy: tlenu, paliwa i temperatury. Aby je rozpalić musieliśmy rozpalić drugie żeby to pierwsze się rozgrzało.
Najważniejsze, że przetrwaliśmy noc gotowi rano do działania i w sumie nikt nie narzekał na zimno ogólne. Jedynym słabym punktem były stopy, na co lekarstwem są wypróbowane przez Endera ogrzewacze chemiczne.
Dziękujemy za wspólną zabawę i takie emocje.
Chera
FIA Ender