Pierwotna analiza nawigacyjna wykazała, że uzasadnione będzie przedarcie się na miejsce realizacji w rozproszeniu. Do dyspozycji dostałem ośmiu ludzi. Czterech doświadczonych i znanych mi wyjadaczy, czterech całkiem świeżych rekrutów naszej jednostki.
Mój buddy team wylądował najbardziej na północ linii zrzutu, druga część mojej sekcji, na południowym krańcu. Dwie sekcje Bravo pomiędzy nami. Na miejsce koncentracji sekcji powinniśmy dotrzeć do zmierzchu, może ostatni odcinek, już najniebezpieczniejszy, trzeba będzie pokonywać o zmroku – w sumie lepiej. Nasz rejon działania – polana wokół wsi Fidest. Alfa miała spotkać się na zachód od polany a Bravo na wschód od wsi. To oznaczało, że jest duże prawdopodobieństwo, że wędrujące skrycie dwójki w pewnym momencie przetną swoje marszruty. W związku z tym ustaliliśmy, że będziemy nawiązywać łączność o określonych godzinach w celu doprecyzowania pozycji i uniknięcia friendly fire.
Rozpoznanie wykazało, że rzekę można przejść na piechotę, bez lin czy pontonów – właściwie na całej interesującej nas długości. Jak – pozostawiłem to w gestii ludzi, w końcu są doświadczeni lub z kimś doświadczonym idą w teren. Ja wybrałem opcję, której dawno nie sprawdzałem, czyli worki foliowe obwiązane w kilku miejscach taśmą. Okazuje się jednak, że niezawodna srebrna taśma zapomniała się ze mną zabrać – pozostała ewentualnie izolka i paracord.
Przy podejściu do rzeki wypatrujemy snajperów i wrogich patroli. Intel uprzedzał, że będą. Spotykamy krowy, ale widać, że rozpoznają swoich bo nie są zaalarmowane lecz raczej zaciekawione. Wskakuję do wody z tymi cholernymi workami i od razu znajduję się powyżej pasa w wodzie, dwa kroki i jest jeszcze głębiej. Plecak z radiem trochę waży a broń uniesiona wysoko też robi swoje. Dwa kroki dalej i mam już wodę w butach. Deszcz pada z góry, z dołu też cieknie – chyba będzie tak już cały czas. Po drugiej stronie rzeki, siedliska działkowe, dużo płotów, i mało krzaków, nie za dobrze. Smoku ma doświadczenie z innej jednostki, więc nie robi ślepo tego co ja tylko spokojnie się rozbiera, zabezpiecza sprzęt i przechodzi rzekę regulaminowo – w gaciach, ale z karabinem w ręku.
Ogarnięcie się zajmuje nam ciut za dużo czasu, a tego mamy naprawdę niewiele. Teraz już po drugiej stronie rzeki czeka nas ok 10km marszu, najpierw przez tereny zamieszkane lub uczęszczane przez działkowców, a następnie przez lasy, bagna i dwie szosy.
Przy pierwszej próbie łączności łapiemy się tylko z Alfa 2 czyli Skoczkiem i Redem, którzy meldują, że już są po „bąbelkach” czyli, że są w podobnej sytuacji jak my tyle, że na południowym skraju terenu.
Zaczynamy odchodzić od rzeki. W lewo czy w prawo? Wszędzie płoty. Idziemy w prawo, nagle rower. Może to rower snajpera? Zachodzimy go z dwóch stron. Jednak to rybak. Przez następne 40 minut kluczymy pomiędzy działkami, raczej niezauważeni, zresztą nie ma tu dużego ruchu. W końcu meandry uliczek i dróżek wyrzucają nas w centrum wsi Świniotop.
Tu niestety mamy problem. Po lewej duża otwarta przestrzeń – lornetkujemy ją, widać grzybiarzy wykonujący ten dziwny rytuał chodzenia ze spuszczoną głową i kucania co kilka kroków. We wsi robi się sensacja. Ludzie chodzą, głośno gadają, wytykają nas palcami. Po prawej w kierunku północnym widzę – 200 metrów przed nami – cztery kontakty przekraczające drogę z tego samego kierunku co my. Mam czas policzyć. Jeden, dwa, trzy, cztery… Jeden wraca na drogę i zaczyna prowadzić obserwację w naszym kierunku. Proszę najbardziej namolnego lokalesa, żeby się uciszył i przestał gestykulować w naszym kierunku, zaraz cała okolica się tu zleci z wrogim patrolem na czele.
Zrywamy się w stronę przeciwną i omijamy zbliżające się otwarte przestrzenie przy Przeziankach, wąskim zalesionym terenem na południe. Dokładamy w ten sposób drogi, ale będzie bezpieczniej. Mimo tego, z dużą dozą niepewności przez najbliższe kilometry obserwujemy nasz prawy perymetr spodziewając się w każdej chwili wroga.
Napotkani działkowicze i grzybiarze są zainteresowani, ale nastawieni przyjaźnie. Najwyraźniej cieszą się, że knocimy coś okupantowi.
Po przekroczeniu drogi, której daliśmy kryptonim „jedynka”, przed nami już tylko zielono, siadamy więc gdzieś na wysokości cmentarza w Loretto, pałaszujemy obiad i poprawiamy maskowanie. Odpoczynek przerywamy tylko na próby nawiązania łączności. Mimo użycia anteny rzutkowej kontakt łapiemy tylko z Bravo 2, które też melduje o zauważonym nieprzyjacielu. Przypuszczamy, że był to ten sam patrol, który minęliśmy tak blisko w Świniotopach.
Dalej czeka nas wymijanie młodników, grzybiarzy i staruszków mimo duchoty i wilgoci snujących się niemrawo po lesie.
Wszystko paruje, las po deszczu paruje, my po przeprawie parujemy, jest dżungla.
W końcu do drogi „dwójki” docieramy spoceni i zasapani, i zmęczeni. Szosa jest bardzo ruchliwa, dobrze podwałowana, co tworzy głębokie rowy po obu stronach. Siedzimy w gęstym młodniku. Smoku zostawia szpej, bierze lornetkę i podczołguje się do rozpoznania. Po pięciu minutach widzę jak gwałtownie zmienia pozycję (w jego wydaniu to wygląda jak ruch piłki w maszynie pinballowej). Smoku tak ma, może nie wygląda, ale jak już jest na lekko, i jest jakaś akcja, to porusza się błyskawicznie.
Oho, idzie patrol, myślę. Będziemy strzelać. Albo i nie. W sumie nie powinniśmy zdradzać naszej obecności bez wyraźnej potrzeby. Ale jak są czujni to nas zauważą a czasu na odskok już nie ma. Po 15 minutach z bronią wycelowaną w stronę szosy zaczynam nerwowo liczyć komary zżerające mi dłonie i twarz. Napięcie spada. Okazuje się, że żadnego patrolu nie było. Wraca do mnie Smoku i jak się pytam czemu tak się rzucał to wytłumaczył, że po prostu zmieniał swoje położenie. Tak szybkiego bodyguarda mógłby pozazdrościć mi każdy dowódca.
Po chwili wyczekiwania w końcu przeskakujemy drogę. Pędem na drugą stronę, pomiędzy pędzącymi autami. Kątem oka, w trakcie biegu, widzę pod zachodzące słońce dwie ciemne sylwetki w wojskowych kapeluszach po mojej prawej, jakieś 100m w lesie. Nie jestem w stanie określić czy idą na nas czy w przeciwną stronę. Szeptem „krzyczę” w biegu: kontakt!, dwóch!, prawa!, 100!, zrywamy się!!!
Biegniemy odbijając z drogi jakieś 300m w las, po czym padamy zdyszani. Taki nagły zryw w pełnym oporządzeniu, przy takiej tropikalnej pogodzie może człowieka „zabić”. Wszystko z nas cieknie. Ledwo łapiemy powietrze.
Teraz znajdujemy się już we właściwym centrum Puszczy. Wysokie sosny, młodniki, przecinki, wzniesienia. Szosy już nie słychać. Tyle, że mamy jakieś dwie godziny do zmierzchu i ok. czterech kilometrów, nie po ścieżkach ani szlakach tylko na azymut, przez wszystko co Bozia nam postawi pod nogami.
Zaczyna się robić naprawdę nieciekawie. Wilgoć i temperatura w lesie zabierają całe powietrze, nie ma wiatru a cień nie daje schronienia, zresztą zbliża się zmierzch. Plecaki ciążą, ręce się męczą, przejście każdego kilometra wymaga od nas postoju na co najmniej 15min, na takie warunki trudno jest być przygotowanym, mimo wieloletnich treningów. Z zabranych trzech litrów wody szybko zostaje pół. Przez chwilę łapiemy łączność z Bravo 1, jednak postanawiamy nie marnować czasu na pogaduszki i szukanie się po lesie. Trzeba spieszyć się, żeby ostatnich – najistotniejszych – już metrów nie robić po ciemku w gąszczu. Im bliżej do celu tym większa szansa na napotkanie wrogiego patrolu, czujki, czy jakiegoś sikającego w krzakach oficera.
Prawie po omacku docieramy do „X” – ważnego skrzyżowania leśnych dróg, na północ od Fidestu. Podejrzewamy, że tu może być baza przejściowa nieprzyjaciela. Wydaje mi się, że słyszę jakieś głosy. Potem wchodzę na trzeszczącą gałąź. Głosy milkną. Zapada zmrok. Jeśli tu gdzieś jest nieprzyjaciel, to może brać nas na przetrzymanie. Usłyszeli trzask i siedzą cicho. My też siedzimy cicho… Nasłuchujemy dobre 20-30 minut, następnie przeskakujemy jednocześnie leśny dukt w kierunku zachodnim i odbijamy „w dół” w kierunku Punktu G. Nic nas nie zaatakowało. Nic nie zauważyliśmy. „X” jest czysty.
Na Punkcie G czeka już na nas Alfa 2. Przez chwilę, zanim zza chmur wyszedł łysy, przedzieramy się przez straszne chaszcze, które wyrywają mi antenę z radia o czym dowiaduję się jednak dużo później i nie jestem już w stanie jej odzyskać.
Wychodzimy na skąpaną w świetle księżyca drogę. Po naszej lewej szeroka polana, gdzie jutro rozegra się cały ten dramat. Światło księżyca i lekka mgła. W miejscu oznaczonym jako punkt ujęcia wody – prawdopodobnie do gaszenia pożaru lasu – napełniam manierkę i puste butelki. Później, jak będzie chwila, odkażę to tabletkami.
Po chwili w gęstych krzakach szukamy Alfa 2. Mimo nadawania sygnałówką trzech krótkich czerwonych znaków świetlnych – nie jesteśmy w stanie ich dojrzeć.
Dobrze się pochowali. To w sumie ok, nie będzie problemu z rozbiciem się na noc. Po chwili z krzaków wyłazi Red i prowadzi nas do miejsca obozowania.
Już wcześniej zadecydowaliśmy, że ze względu na charakter misji nie będziemy wprowadzać standardu bytowania – tylko każdy ma za zadanie wziąć jak najmniej i spać pod tym co mu akurat pasuje wagowo. Skoczek i Red mają rozpięte na expandorach lekkie poncho, pod tym jedna cerata i takie schronienie starcza im na dwóch. Jest ciepło, ale może padać. Ja wywieszam wszystko co mam do suszenia, a jest to dosłownie każda część garderoby, od skarpetek i gaci do bluzy mundurowej i kapelusza. Na ziemię rzucam ceratę i rozkładam śpiwór. Noc pod gołym niebem, na to czekałem od dawna. Nic to, że gdzieś w pobliżu czyha wróg, a jutro wyślę w bój ośmiu kumpli.
Teraz jest cicho, wymieniamy żarty, opowiadamy sobie przygody z przeprawy. Okazuje się, że Alfa 2 tuż po przeprawie pozyskała transport kołowy u sprzyjającej ludności cywilnej, która była chętna pomóc partyzantom w walce z okupantem. Nie dość, że dostali ciasteczka, mleczko i coca colę na drogę, to po godzinie od przeprawy byli już w Fideście. Ot zuchy. Tam zorientowali się szybko, że wieś nie współpracuje z wrogiem i w ogóle go nie widziała. W sumie mogli nawet załatwić spanie w stodole na sianie, ale to by wyeliminowało komfort bycia blisko jutrzejszego punktu koncentracji drużyny. Oprócz przepatrzenia wioski i wypytania jej mieszkańców (trzech na krzyż) o ewentualne stanowisko obserwacyjne okupanta, Alfa 2 udała się w punkt (kodyfikacja: Oko Saurona – na środku polany aby zacząć skrytą obserwację w celu wykrycia przeciwnika), co de facto zaowocowało wstępnym zlokalizowaniem punktu o kryptonimie „Drzewo”, czyli celu naszego jutrzejszego ataku.
Tymczasem zbliżała się już północ. O 2300 ostatnia próba nawiązania kontaktu z sekcją Bravo nie przyniosła rezultatów. Nazajutrz o 0600 mieliśmy ich zobaczyć 300m na północ od „X” i tam przedyskutować plan rozpoznania i ewentualnego ataku.
Skoczek, jako oddziałowy medyk, okazał się wielką pomocą dla moich mokrych i poobcieranych stóp. Dał mi plastry i jakieś inne specyfiki, resztę kuracji dopełniły suche skarpety i wnętrze śpiwora. Jeszcze chwila pogaduszek ze Smokiem, który nieopodal rozbił swoją zwiadowczą norkę i oczy zamykają się bez pytania o zgodę. W takich przypadkach nie ma sensu wystawiać wart. Do przespania jest nie więcej niż 4 godziny, w okolicy jest za mało wroga, żeby prowadzić tak intensywne poszukiwania. Nie mają psów ani termowizji.
Mimo wszystko, broń zawsze jest bardzo blisko…
Poranek dnia akcji zaczął się dla naszej czteroosobowej sekcji dużo przed świtem. Skoczek zdążył zauważyć, że po mnie, owiniętym szczelnie w śpiwór, wędruje sobie zaciekawiony kos. Czmychnął jednak na głos przewracającego się z boku na bok Reda. Jak się później okazało miałem trochę żołnierskiego szczęścia bo na pozycji Drzewa odległej w linii prostej nie dalej niż 400 m w nocy padało. Albo nie poczułem i wtedy mój śpiwór – Recon 3 – mocno plusuje, albo deszcz po prostu nas ominął. Co wcale nie zmienia faktu, że przez te trzy, cztery nocne godzinki mój mundur nie wysechł ani trochę. Oznaczało to walkę w komplecie Goretexowym, co wiązało się z możliwością przegrzania, przepocenia i szybszej utraty energii. Buddy team Alfa 2, wypoczęty i gotowy wyruszył wcześniej na umówione na 0600 rendez-vous z Bravo. My ze Smokiem potrzebowaliśmy dodatkowego kwadransu na doprowadzenie naszych zbolałych ciał, zaspanych umysłów i mokrego oporządzenia do stanu nadającego się do walki. Wszystko co zbędne – sprzęt do bytowania, zapasy wody, ubrań, baterii i latarek ukryliśmy w gęstwinie i dodatkowo zamaskowaliśmy gałęziami. Plan był taki, żeby wrócić po to po wykonaniu akcji, w przypadku niemożliwości niesienia wszystkiego (gdyby byli ranni) – sprzęt zamierzaliśmy zniszczyć. W najgorszym wypadku nasze mokre, śmierdzące skarpetki wpadłyby w ręce wroga, szukającego śladów po dywersantach.
Do punktu zbornego w linii prostej było ok. 1km. Wrogich patroli spodziewaliśmy się dosłownie wszędzie. Po drodze trzeba było przedostać się przez mały kanał, następnie leśną gęstwinę, przeskoczyć jedną z dróg wiodących do „X” i już po chwili mogłem ponownie zobaczyć całą moją drużynę w komplecie. Jak się szybko zorientowałem, wcale nie tak do końca. Okazało się, że Maku zniecierpliwiony (i słusznie) moim spóźnieniem wyruszył już na obserwację Drzewa.
Niestety jak się niebawem okazało, zupełnie nieskutecznej. W między czasie udało się nawiązać łączność ze sztabem, podać informację o zlokalizowaniu celu i przystąpieniu do realizacji.
Zaczyna się robić ciasno. Cel musi być zaatakowany do 1000. Co wiemy? Nie wiemy wiele, to na pewno. Wczorajsze Oko Saurona nie zauważyło żadnego ruchu, wywiad we wsi też nic nie wykazał. Jedyne co pewne, że wróg jest w okolicy, widziałem go sam na własne oczy. Pierwszy, wstępny rozkaz, mówił o przeciwniku w sile drużyny broniącej Drzewa. Czyli przy założeniu, że siły są równe – atakujący skazani są wg. wszelakich prawideł wojny na niepowodzenie. Dlatego być może tak kurczowo trzymam się słów szefa sztabu, który przekazywał przed desantem informacje o bazie nieprzyjaciela zlokalizowanej w rejonie i patrolach.
Zakładam więc, że baza i oddzielnie jest nasz cel czyli „Drzewo”. A pomiędzy tymi punktami są patrole. To jest wersja optymistyczna. Ale nadal nie udało nam się zlokalizować ani bazy, ani patroli, ani obsady punktu obserwacyjnego. Dobrze to nie jest na pewno. Mimo tego humory dopisują. Jesteśmy znowu wszyscy razem, przeprawieni przez rzekę i wrogi teren. Rwiemy się do walki.
Po chwili wraca Mak. Niestety jego zwiad nie przyniósł żadnych nowych wieści. Czas zaplanować atak. W sumie mój plan nie różni się wiele od tego jak wyobrażałem go sobie w trakcie czytania pierwszego rozkazu. Alfa 2 wraca na Oko Saurona, aby stamtąd prowadzić obserwację, zabezpieczać nasz odwrót lub w razie niepowodzenia być naszym odwodem. Bravo 1, który teraz stanowi Maku i Armand, ma stanowić siłę pozoracyjną, która do momentu otworzenia ognia też będzie prowadziła obserwację, jednak dużo bliższą niż Oka Saurona. Generalnie Bravo 1 miał znaleźć się ok. 40m na wprost otworu strzeleckiego naszego celu.
Buddy Teamy Alfa 1 i Bravo 2 miały poprowadzić atak główny, poniekąd od strony polany, ale osiągając punkt wyjściowy na skraju lasu, skrycie, podchodząc jak najbliżej. Wysyłam Alfę 2 na Oko Saurona. Po chwili Bravo 1 wyrusza na swoją pozycję startową – Grafit. Po cichu liczę na to, że tym razem uda nam się zauważyć jakikolwiek ruch nieprzyjaciela. Cokolwiek co mogłoby potwierdzić moje nadzieje, że obrona Drzewa nie składa się z więcej niż dwóch osób, plus ewentualne dwie osoby na górze, na punkcie obserwacyjnym.
Zakładaliśmy, że jeśli uda nam się dotrzeć pod cel a wróg będzie się ostrzeliwał z góry to wysadzimy jedną z nóg wieżyczki w celu jej przewrócenia – uszkodzenia załogi, ale nie ważnego ładunku który mieliśmy przechwycić. Czas stanowił ogromnie ważny element ataku. Zakładałem, że atak główny ruszy po maksymalnie 30-50 sekundach od ataku dywersyjnego. Inaczej wróg zauważyłby, że jest to tylko pozoracja a atakujący nie ruszają się z miejsc. Następnie mieliśmy wejść my, Vitez, Armore i ja jako zabezpieczenie wszystkich możliwych kierunków, Smoku pierwszy dopada wieżyczki, wskakuje na górę, radząc sobie z ewentualnym oporem, przechwytuje paczkę i odskakujemy w stronę Oka Saurona. Ewentualnie wysadzamy wieżyczkę i paczkę wyciągamy ze środka już na ziemi. W przypadku jeśli wróg otrzyma wsparcie, Maku i Armand blokują i osłaniają nasz odskok. Mając ciągle nadzieję na nowe informacje ustalamy godzinę ataku na 1000.
Po chwili Oko Saurona melduje jeden lub dwa kontakty na wieży. To już coś, przynajmniej wiadomo, że tam będą. Może jeszcze jeden na dole? Może się uda.
Śmierdzi to wszystko z daleka, ale z rozkazami się nie dyskutuje, jest zadanie, trzeba je wykonać albo zginąć próbując. Zaraz czy ja nie mówiłem moim ludziom na odprawie, że dla mnie najważniejsze jest wycofać wszystkich bez strat? Tak, chyba tak mówiłem – to dlaczego teraz jestem gotowy skoczyć w ogień bez zająknięcia? Przecież w ogóle nie powinienem brać na siebie tej samobójczej misji.
Maku melduje osiągnięcie swojej pozycji wyjściowej – Grafitu. Zostaje nam półtorej godziny do zamknięcia okna czasowego. Wszystko jest jasne, upewniam się, wiem, że Smoku da radę jak błyskawica dotrzeć do tej pieprzonej ambony i wedrze się na nią zanim ktokolwiek zauważy. Wiem, że Vitez ze swoim km’em będzie mnie osłaniał jak najlepiej potrafi. Nie mam pojęcia jak zachowają się nowi, wierzę, że po prostu zrobią wszystko jak najlepiej. Brakuje mi Wayry, który uległ kontuzji w dzień wylotu. Jeden doświadczony karabin więcej na takiej akcji może przeważyć szalę zwycięstwa. Przez chwilę dochodzi do mnie, że Bravo 1 zmienił swoją pozycję wyjściową. Najpierw miał być naprzeciwko wieży i obserwować a potem przenieść się na północ do lasu i stamtąd wyprowadzić atak pozorujący. Dlaczego zmienił plan, co się stało? Jak zwykle ufam doświadczeniu kumpli z oddziału i zakładam, że tak po prostu było lepiej. Ale jak on będzie szedł do celu po zupełnie otwartym? Nie ma czasu na martwienie się, takie myślenie już nic nie zmieni, teraz możemy tylko wyruszyć. Przyspieszam atak i wychodzę z rejonu zgrupowania. Po drodze zbieram Smoka, który obserwuje „X” meldując o samochodach cywilnych. Biedni, nie spodziewający się nadchodzących wydarzeń grzybiarze.
Do punktu wyprowadzenia natarcia jest już tylko 100m – cały czas liczę na jakiś meldunek od obserwatorów, coś co da mi cień przewagi, ale nic nie nadchodzi.
Podchodzę blisko, 50m, teraz już unosimy się nad ziemią, nie słychać nas, każdy krok, każdy gest, cokolwiek mogłoby nas zdradzić, chcę wiedzieć czy Oko Saurona nas już widzi, przecież jesteśmy na skraju lasu, 30m od celu. Przede mną jeszcze mała przecinka a za nią zagajnik, dlaczego ja w ogóle prowadzę ten atak? Przekraczam ją, bardzo cicho, zaglądam za jałowiec i najpierw widzę nogi wieży w tle za drzewkami a potem tuż przy mnie dwa metry, może bliżej, wartownika. Czas natychmiast dokonuje gwałtownego hamowania. Sekundy stają się minutami. Wykonuję półobrót w kierunku Smoka i wiem już, że już nic nie da sygnał ręką, gest, cokolwiek, za chwilę wróg zauważy mnie i pierwszy otworzy ogień. Puszczam serię w środek korpusu i poniżej, zwalając owiniętego w ponczo przeciwnika w dół. Krzyczę do Smoka: „melduj grafit! melduj grafit!” i zaraz myślę, jaki do cholery grafit? To sygnał o wejściu na pozycje, jest już za późno, pozycja spalona i sam krzyczę do radia „Atak, Atak!” a właściwie to niecenzuralne słowo, które wybraliśmy na hasło kodowe do wysłania nas do boju.
Biegnę dalej, wyciągam świecę dymną, trzeba zadymić te całe cholerstwo, trzeba tu zrobić mleko, zza konającego ciała wartownika otwiera ogień w moim kierunku drugi – DRUGI! – leżący cień, aż zwalniam. Czemu mnie nie trafił? Kule przeszły przede mną i za mną – może Smoku go dorwie.
Lecę do przodu i podnoszę rękę żeby zapalić dym, słyszę świst prosto z przodu, czy to Maku do mnie strzela? Nie, za blisko, dużo za blisko. TRZECI(!), ale miało być ich mniej… Trzy kule rozszarpują mi prawe przedramię, gruchoczą obojczyk, wyrzucają moje ukochane Aksu i patrzę na niebo i chmury, ołowiane, grafitowe. Grafit… czemu nie zatrzymałem się wcześniej? Słyszę kolejne lufy plujące ołowiem, łomocząc o ziemię w zwolnionym tempie. Nie widzę nikogo, słyszę dym, dym się odpala, ale nie mój, ja nie zdążyłem, ale on leży, leży gdzieś tu obok, to silny dym przykryje całą okolicę, trzeba go odpalić. Krzyki i strzały, dużo strzelania, za dużo jest ich, za dużo, wyciągam rękę, mogę to jeszcze zrobić, Skoczek mnie poskleja, jeszcze mnie zaszyją, ale muszę puścić ten dym, jak rzucę go pod ambonę to będzie dobrze. Kolejny raz słyszę świst, nie boli już w ogóle, tylko padam, coś ciężkiego dusi mnie w klatce piersiowej, ciemno się robi, ramię trochę piecze. Nie mogę oddychać, słyszę wybuch i łoskot. Metal wyje powyginany, skręcony jak drzewo trafione piorunem. Vitez krzyczy: „ambona wysadzona!” – po chwili Smoku odpala granatnik i jeszcze więcej strzelania, i coraz ciszej, i ryk Smoka, i krótka seria która ten ryk urywa, i kolejna, i kolejna, i jęki wartowników. Armore, który wzywa coś, wzywa, krzyczy hasło, nie ma odpowiedzi, drugi wartownik – przeciwnik, też nie ma odpowiedzi, czy tylko oni jeszcze żyją? Skoczek! Jest Skoczek, nade mną! Rzuca jeden granat, jaki dziwny niebieski dym z niego leci. Rzuca drugi, potem strzela. Wszystko widzę zamazane i spowolnione. Jak on strzela to na pewno się uda… i strzela znowu, i znowu, i za chwilę przewraca się, zaraz obok mnie, patrzy się na mnie i widzę uśmiech a za mną przewraca się Red. To był dobry atak, szybki… Wychodzi dwóch, przeszukują ciała, sprawdzają: „Ej, tu jest jeden!” podchodzą, celują i strzelają.
FIA Czubaka